Część druga historii o upadku Barcelony nie może być snuta na poważnie. Dojście od wygranej w finale Ligi Mistrzów w 2015 roku do desperackiej walki o zmieszczenie się w limicie wynagrodzeń LaLigi można co prawda przedstawić w oparciu o wykresy i precyzyjne wyliczenia, ale to już było. O sytuacji finansowej Barcelony już pisałem, co możecie przeczytać w jednym z przywołanych w tekście artykułów. Niech to będzie tym razem opowieść o człowieku, który niczym antyteza króla Midasa – z wręcz zadziwiającą łatwością przeszedł od złotego okresu w dziejach Klubu do dramatycznego kryzysu instytucjonalnego i sportowego zarazem.
Sukcesy Luisa Enrique były gwarancją utrzymania się u władzy Josepa Bartomeu. Przysłoniły realny obraz sytuacji w Klubie i dały na tyle duży kredyt zaufania, że kolejne porażki w Lidze Mistrzów nie doprowadziły do przedwczesnych wyborów. Dopiero pandemia koronawirusa i związany z nią spadek przychodów sprawił, że finanse Barcelony wyszły na pierwszy plan, ukazując nie tyle zaniedbania, co wręcz działania na szkodę Klubu. Teraz łatwo jest patrzeć na to wszystko z perspektywy czasu, kiedy kontekst stał się bardzo klarowny. Zacznijmy jednak od miejsca, w którym skończyliśmy pierwszą część historii upadku Barcelony – odejściu Luisa Enrique.
Ucieczka Neymara, która wszystko rozpoczęła
Dokładnie 29 maja 2017 roku stało się jasne, że następcą Luisa Enrique na fotelu szkoleniowca Barcelony zostanie Ernesto Valverde. Doświadczony trener rodem z Estremadury zasłynął z intensywności, jakiej wymagał od swoich zawodników podczas pracy w Athleticu. Wszystko układało się zatem w rozsądny plan – zatrudniamy człowieka, który da zespołowi dokładnie to, czego brakowało w Lidze Mistrzów. Zanim jednak poznaliśmy pomysł na Barcelonę nowego sternika, z jego okrętu w trybie natychmiastowym ewakuował się Neymar. Brazylijczyk dostarczył do kas klubowych czek na 222 mln euro i szybko wskoczył do samolotu – destynacja Paryż. Zaskoczenie było wielkie. Nie tak wielkie, jak sugerowana w mediach radość w klubowych biurach po odejściu kontrowersyjnego gwiazdora, ale naprawdę duże. A ponieważ nagle przychody w budżecie urosły o ponad 25%, przyszedł czas na szaleństwa Pana Bartomeu.
Bez planu, bez projektu sportowego i zdrowego rozsądku, w ciągu pół roku zarząd prezydenta, którego imienia wolałbym zbyt często nie wymawiać, wydał na nowych piłkarzy ponad 380 mln euro wraz ze zmiennymi! Do klubu dołączył po wielu perturbacjach Dembele za ok. 140 mln euro, a pół roku później transfer do „krainy mlekiem i miodem płynącej” zapewnił sobie także Coutinho – za 135 mln euro. Kwoty te później były jeszcze weryfikowane w górę i w dół, by łącznie ze zmiennymi i prowizjami sięgnąć 300 mln euro. Ponadto klub wzmocnili Paulinho (40 mln euro), Semedo (35 mln) i Yerry Mina (13 mln). Kadra wydawała się być kompletna, potężna i gotowa na podbój Europy. Wraz z kolejnymi tygodniami sezonu w akompaniamencie ziewania i stękania kibiców poznaliśmy Barcelonę Ernesto Valverde.
„Valverdyzm” czyli pragmatyzm z elementami nudy
Bardzo szybko przekonaliśmy się, że nowy szkoleniowiec Barcelony nie zamierza grać porywającego futbolu, ale raczej wyrachowany i niezwykle skuteczny. W lidze jego drużyna punktowała w zadziwiający sposób, pomimo szybkiego wypadnięcia z gry pierwszego z najdroższych – Dembele. Francuz pomiędzy kolejnymi kontuzjami rozbudzał co prawda nadzieje kibiców, ale nawet te z czasem wyparowały. Tak, przysypiałem na meczach tamtej Barcelony – nie raz, nie pięć i niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nie przyciął komara w drugiej połowie przy korzystnym wyniku. Grę rozruszać miał Coutinho, jednak szybko okazało się, że z Brazylijczyka taki Iniesta, jak z Arthura Xavi. Valverde zareagował właściwie, szukając dla niego miejsca na lewym skrzydle w ustawieniu 4-4-2. Efekt? Mizerny, ale z punktu widzenia statystyk – zadowalający. Barcelona punktowała i pewnie szła po tytuł w Hiszpanii. A w Europie?
W ćwierćfinale Duma Katalonii przejechała się w pierwszym meczu po AS Romie 4:1 i w ramach rutyny udała się do Rzymu, by dopełnić formalności. Jakież zaskoczenie pojawiło się na twarzach podopiecznych Ernesto Valverde, gdy zamiast szpaleru w wykonaniu gospodarzy napotkali szalenie zmotywowanego przeciwnika gotowego zębami wydrzeć awans z rąk Barcelony. Piłka krążyła szybko i bezczelnie wpadała w pole karne gości, by następnie trzykrotnie wylądować siatce. Zaskoczeni tak rażącym brakiem kultury Katalończycy pożegnali się z Ligą Mistrzów. Kompromitacja, ale wyciągniemy wnioski, prawda? Prawda?
Mistrzowie Hiszpanii rok później już w półfinale Ligi Mistrzów sprawnie rozprawili się z Liverpoolem. Gładkie 3:0, a gdyby nie fatalna skuteczność Dembele, byłoby nawet o gola lepiej. Wyprawa na rewanż do Anglii wydawała się formalnością, ale świeże wspomnienia nakazywały ostrożność. W Liverpoolu zawodnicy Barcelony zapomnieli nie tylko, jak się gra w piłkę, ale nawet o podstawowych zasadach tej dyscypliny i w tylko sobie znany sposób przegrali 0:4. To było już za wiele! Media trąbiły o wielkiej przebudowie, o zakończeniu cyklu, wyczerpaniu formuły. Kolejna kompromitacja musiała dać impuls do zmian, prawda? Prawda?
Bomba z opóźnionym zapłonem, którą aktywował wirus
Przepraszam Was oczywiście za to, że nie wspomniałem o transferach z sezonu 2018/19. Mea culpa. przyszło kilka zbędnych zawodników i kilku niepotrzebnych odeszło. Paulinho zastąpiliśmy Vidalem, trochę złudnych nadziei narobił Lenglet, a nowy Xavi z Brazylii okazał się profilem bliższy Maciejowi Iwańskiemu (bez obrazy oczywiście). Wszystko to małe piwo przy okienku transferowym 2019. Blisko 300 mln euro poszło na Griezmanna, De Jonga i innych, ale pozostała niemiecka konsekwencja. Dosłownie niemiecka, bo w Lidze Mistrzów Bayern rozbił Barcelonę zatrudnionego naprędce w miejsce Ernesto Valverde Quique Setiena aż 8:2. Trzeci rok z rzędu najlepsza drużyna ligi hiszpańskiej została wyjaśniona w sposób brutalny. Szczyt kompromitacji i bolesne zderzenie z dnem, od którego teraz to już trzeba się po prostu odbić, prawda? Praw… no nie, nie wygłupiajmy się już. Nieprawda! To był dopiero początek tej pięknej tragedii.
W międzyczasie niewiele mówiło się o finansowej zapaści Barcelony. Kiedy zasugerowałem w jednym z artykułów już 8 lipca 2019 roku, co następuje:
„(…) Niestety problem będzie narastał – skumulowany koszt sprowadzenia byłych zawodników Borussii i Liverpoolu w 2019 roku wyniósł już przynajmniej 75 mln euro, a na koniec przyszłego wyniesie ok. 118 mln, nie uwzględniając ewentualnych wypłat pokaźnych zmiennych oraz wysokich wynagrodzeń, które są tak naprawdę głównym problemem Barcelony. Bomba z opóźnionym zapłonem powoli staje się więc poważnym zagrożeniem dla finansów klubu i najbliższe dwa-trzy lata nie będą łatwe.”
to komentarze były w znacznej mierze krytyczne. No bo co jakiś polski „no name” z Pcimia Dolnego Kolonia może wiedzieć o finansach Barcelony. W końcu nie jest ani jasnowidzem, ani profesorem ekonomii. Pełna zgoda – nie wiedziałem. Stawiałem hipotezę. Nie miałem jednak pojęcia, że w 2020 roku topowy chiński towar eksportowy najbliższych lat sygnowany 19-tką zamieni moje przewidywania w rodzaj eufemistycznie ujętego proroctwa. Bo kolejne dwa-trzy lata nie tyle nie były łatwe, co były absolutnie tragiczne.
„Bartomeu show”: od Barcelony miliarda przychodu do Barcelony miliarda długu
W roku 2020 do Barcelony zawitał dobrze znany wszystkim Ronald Koeman. Nie było już mydlenia oczu – miał to być sezon przejściowy. Finansowe problemy były już dobrze znane, a jeśli ktoś chciałby poznać ich genezę dokładniej, to zapraszam do tekstu pełnego smutnych tabel i wykresów. Wszyscy pamiętaliśmy jeszcze dobrze budżet, który zakładał miliard przychodu. Czary mary hokus pokus i mieliśmy miliard, ale zadłużenia. Nie długu netto, jak chcieliby dziennikarze szukający bankructwa Barcelony, jednak sytuacja wciąż była dramatyczna. Nasz wirtuoz finansów u sterów napompował koszty wynagrodzeń i związane z amortyzacją transferów, po czym przedłużył wysokie kontrakty, zamieniając je na progresywne. Sobie chwilowo pomógł, ale następcę z impetem pchnął w niezłe szambo.
Nim Barcelona zdążyła odpaść w 1/8 Ligi Mistrzów z PSG, a Messi pożegnać się już na dobre ze stolicą Katalonii, Josepa na stołku już nie było. Po miesiącach bezkrólewia zastąpił go człowiek tyleż wybitny co kontrowersyjny – Joan Laporta. Z pomocą prawdziwych fachowców w osobach Revertera i Alemany’ego miał dokonać cudów. Dał on (iluzję) szansę na poprawę Koemanowi, po czym zastąpił go Xavim przy pierwszej okazji. Ten dokończył jednak misję Ronalda i odpadł w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Lepszy okazał się Bayern (żadne zaskoczenie) i Benfica (zabolało). Tymczasem Laporta nakreślił plan odbudowy – tu coś sprzedamy, tam potarmosimy się z Tebasem i LaLigą, a za rok to już pójdziemy po wszystkie puchary.
W świecie dźwigni finansowych i „pucharu sołtysa”
Barcelona nie była w stanie odzyskać płynności i możliwości kontraktowania zawodników bez sprzedaży aktywów. Oddała zatem część przyszłych przychodów z praw do transmisji meczów w LaLidze oraz spółki Barca Studios. Popłynęły setki milionów euro przy widocznej irytacji Tebasa, a Alemany poszedł na zakupy. Lewandowski, Kounde, Raphinha, Kessie, Christensen, Marcos Alonso i jeszcze nowy kontrakt Dembele. Całkowita przebudowa drużyny – Xavi dostał to, co sobie zażyczył z wyłączeniem Bernardo Silvy. Pozbyto się także wielu już zapomnianych i niepotrzebnych piłkarzy. Skończyły się wymówki! Niestety nie kompromitacje w Lidze Mistrzów. Barcelona znów odpadła w fazie grupowej Ligi Mistrzów, przegrywając walkę o awans z Interem Mediolan. Nie pomogły urazy oraz wczesny etap adaptacji nowych zawodników. Trzeba było znów zapłacić wysoką cenę za lata zaniedbań. Xavi utrzymał posadę i teraz walczy z Manchesterem United o pozostanie w Lidze Europy – rozgrywkach o puchar, który nijak ma się swoją wartością do rozgrywek ligowych i w społeczności kibiców Barcelony jest utożsamiany z upadkiem Klubu.
Zespół oczywiście gra coraz lepiej. W lidze pewnie prowadzi przed Realem Madryt i traci wyjątkowo mało bramek. Nowi zawodnicy stopniowo się rozwijają, a gra ekipy Xaviego momentami może się podobać. Sportowo widać progres, na który długo czekali kibice. Nic dziwnego, że Na Camp Nou notowane są rekordowe wyniki sprzedaży biletów. Przed Dumą Katalonii jednak wiele kolejnych wyzwań. Na realizację czeka ambitny projekt Espai Barca, finanse wciąż wymagają ostrożności i zapewne kolejnych sprzedaży, a projekt sportowy nadal przynajmniej drobnych korekt. Na domiar złego w ostatnich tygodniach tematem numer jeden stała się afera korupcyjna z udziałem Barcelony. Płatności dla wiceprezesa Komitetu Technicznego Arbitrów przez 17 lat mogą być póki co interpretowane jako działanie skrajnie nieetyczne. Nie można jednak wykluczyć, że prawdopodobne postępowanie karne doprowadzi do bardzo poważnych konsekwencji sportowych. W tym kontekście być może warto docenić czas, w którym to gra w Lidze Europy jest definiowana jako upadek Klubu. Wszystko wskazuje bowiem na to, że dno znajduje się przynajmniej kilka pięter poniżej.
Z kolei o tym, co działo się w Manchesterze United przez ten czas przeczytacie na FCBarca.com
Dziękujemy za napisanie tego tekstu Błażejowi Gwozdowskiemu
O autorze: Redaktor FCBarca.com od 2009 roku. Entuzjasta futbolu w najbardziej barcelońskim wydaniu. Na Twitterze @blagwo pisze głównie o finansach Barcelony i nie tylko.
Zapowiedź drugiego meczu Manchesteru United z Barceloną znajdziesz poniżej!
Komentarze